środa, 6 kwietnia 2011

Pierwsze czyste cięcie (nareszcie!)

Pierwszy Assassins Creed cierpiał z powodu kilku bolączek, które recenzenci wałkowali już wielokrotnie. Monotonia rozgrywki, system walki, który sprowadzał się prawie wyłącznie do wyprowadzania kontr, kiepska budowa misji. Gra była reklamowana jako skradanka, ale nie było w niej skradania, a akcji było za mało jak na grę akcji. Czym właściwie był pierwszy Assassin's Creed? Niestety, jedynie urokliwym spacerem po uliczkach średniowiecznej Jerozolimy i innych miast na Ziemi Świętej. Tym co ratowało grę w oczach odbiorców był wspaniały klimat spieczonego Bliskiego Wschodu, oraz ciekawa, choć niestety dosyć nieciekawie przedstawiona fabuła. Sama idea Animusa, urządzenia które pozwala człowiekowi odgrywać wspomnienia swoich przodków, dzięki zapisowi utrwalonemu w DNA jest interesująca, zastosowanie tego pomysłu jest jednak moim zdaniem czystym geniuszem. Ubisoft może teraz z powodzeniem osadzać kolejne gry w najciekawszych okresach historycznych, w międzyczasie powoli snując historię Desmonda, faceta który przy różnorakich okazjach wskakuje do urządzenia, i odkrywa kolejne zagadki przeszłości, aby ocalić przyszłość. Odwieczny konflikt Asasynów z Templariuszami? Genialne, zwłaszcza dla fanów teorii spiskowych. Jak widać pierwsza część gry to nie tylko wady. To przede wszystkim zmarnowany potencjał na otwarcie serii w dobrym stylu.

Na szczęście Assassin's Creed sprzedało się na tyle dobrze, że powstała część druga, która poprawiła wiele niedociągnięć swojej poprzedniczki. Walka wciąż była zbyt łatwa, jednak o wiele bardziej interesująca, pojawiło się skradanie, śledzenie, a nawet elementy taktyki, bowiem aby zbliżyć się do celu, wielokrotnie korzystało się z różnego rodzaju "pomocników", których wynajmowaliśmy na ulicach miast. Wciąż zbyt wiele misji można było przejść "na pałę", jednak renesansowe Włochy okazały się nawet bardziej urokliwe co Jerozolima i okolice, więc udało mi się Assassin's Creed II wybaczyć te niedociągnięcia. Poległem jednak w momencie, w którym twórcom gry zachciało się abym szukał stron Kodeksu rozrzuconych po całym świecie gry. Wcześniej zupełnie zapomniałem, że istnieje taka możliwość, nie jestem typem zbieracza. Grę rzuciłem w kąt ze wściekłością i nie wróciłem do niej więcej. Jak można tak rozbić rozgrywkę?

Nauczony przykrym doświadczeniem zwlekałem bardzo długo zanim zbliżyłem się do Assassin's Creed: Brotherhood. Poza tym wydawało mi się nieuczciwym zagraniem ze strony twórców wydawać kolejną cześć serii rok po premierze Assassin's Creed II, nie zmieniwszy wiele w kwestii gameplay'u, ani nawet realiów gry. Miałem już dosyć Ezio, Leonarda, skorumpowanych księży i skąpanych słońcem pól Toskanii. Kiedy pożyczyłem AC:B na początku miałem wrażenie deja vu. Oto bowiem po raz kolejny muszę odzyskiwać miasto z rąk potężnych Borgiów. Ile można?

Na szczęście moje przewidywania odnośnie najnowszego dzieła Ubisoftu okazały się fałszywe. Najnowszy Asasyn rozwija bowiem wszystko co było dobre w poprzedniej części i sprytnie unika powielania błędów poprzednika. Skradanie się często jest wymogiem, a nawet jeżeli nie zwykle pozwala na uzyskanie "pełnej synchronizacji". Zdaje się, że wystarczyło, żeby twórcy dali mi wyraźny znak, że należy pozostawać w cieniu, abym ja grzecznie wykonał ich polecenia i dzięki temu lepiej się przy tym bawił. System sprawdza się znakomicie, bo w końcu Assassin's Creed stawia przed graczem jakieś wyzwanie.

Co jeszcze mi się spodobało w Assassins Creed: Brotherhood i sprawia, że uważam tę część, za pierwszą dobrą grę, to urozmaicenie misji, największe do tej pory w całej serii. Po raz pierwszy czułem się naprawdę jak zabójca, stosujący rozmaite sztuczki, a nie wyważający "z buta" drzwi i zarzynający całą gwardię przyboczną renesansowy Rambo. Śledzenie, wkradanie się wraz z tłumem, akrobacje, sztuczki, podstępy, dywersje. Cud, miód, malina. Fabuła z kolei nabrała już rozpędu, a historia odwiecznego konfliktu Asasynów i Templariuszy wyrasta w moich oczach na iście epicką. W tej części po raz pierwszy też poczułem, jakbym przebywał w prawdziwym mieście. Rzym jest naprawdę świetnie zrobiony, a przy tym jest dużo większy niż miejsca, które odwiedzaliśmy w ACII.

Polecam najnowszego Asasyna nawet tym, którzy do tej pory nie trawili tej serii. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla wielbicieli sandboxów. Daję Assassin's Creed: Brotherhood zasłużone 5/6. Gdyby ta gra pojawiła się rok wcześniej, dostałaby szóstkę.

wtorek, 5 kwietnia 2011

George Watsky - biały dzieciak w Stanach robi dobry rap

George Watsky, robi po prostu dobry hip-hop. Ten dzieciak jest dla mnie świetny, daje pozytywną nutę, chociaż nieco inną niż tę, którą słyszymy zazwyczaj w radio. Kiedy Mac Miller święci tryumfy robiąc bardzo przystępny, łatwy hip-hop, przy którym można świetnie się bawić, jego rówieśnik próbuje wyjść poza ramy gwiazdy jednego filmiku na YouTube pt. "pale kid rap fast". Chociaż gwatsky, bo taki jest jego pseudonim na YT, pojawił się nawet w telewizji, to zdaje się że niesłusznie zszedł z ust internetowej publiki. Ten chłopak wciąż tworzy i to tworzy świetne rzeczy!

Watsky ma świetną technikę, świetny głos, świetne teksty, świetne bity i świetne pomysły na oryginalne kawałki, które montuje w świetne filmiki, które publikuje regularnie na swoim kanale YouTube. Pomimo tego poza wspomnianym już "pale kid rap fast" żaden inny jego materiał nie pokonał jeszcze magicznej bariery miliona wyświetleń. Czego w takim razie mu brakuje aby zdobyć sławę wśród szerokiej publiczności jako raper? Otóż nie nagrał on do tej pory kawałka "z pierdolnięciem", a bez tego nie da rady się wybić. Poza tym, chociaż Watsky jest ewidentnie raperem, to tworzy bardzo innowacyjny hip-hop. Stosuje żywe instrumenty, przeciąga nuty. I chociaż pochwalił się raz tym, że potrafi rapować naprawdę szybko, to w innych kawałkach nie stara się bić rekordów prędkości.

Mam nadzieję, że ten młody artysta nie zaginie w historii i wyda w końcu normalną płytę. Chłopak na to zasługuje.




Stąd możecie ściągnąć całą płytę Watskiego: http://soundcloud.com/gwatsky/

niedziela, 3 kwietnia 2011

Wdowa, Superekstra. Najlepsza polska raperka nie zachwyca, ale i nie zawodzi zupełnie

Do tej pory "obiły mi się o uszy" tylko dwie polskie raperki: Rena ze Szczecina i Wdowa z Warszawy. Słuchanie pierwszej przyprawia mnie o ból głowy po dziesięciu sekundach, po kolejnych dziesięciu uszy zaczynają mi krwawić, a po upływie minuty zwijam się w pozycję płodową i zaczynam płakać. Właściwie to nie wyobrażam sobie, żeby nawet najbardziej zagorzali fani "trueshoolu" potrafili powiedzieć o niej więcej tyle, że jest. O drugiej słyszałem do tej pory dobre opinie, a najnowszy album wydany został nakładem studia alkopoligamia.com, które kojarzy mi się bardzo pozytywnie, więc w oczekiwaniu na trzecie solo Mesa postanowiłem niego sięgnąć.

Superekstra jest drugim solowym albumem Wdowy po Braggacadabra (którego nie słuchałem, przyznaję się bez bicia). Większość podkładów wyprodukował Szogun, który pokazuje klasę na każdym z tracków. Do warstwy muzycznej nie mogę się więc przyczepić za wyjątkiem kawałka "Głodny", który jest dla mnie po pierwsze monotonny, po drugie nieharmonijny.

Problemem jest to, że płyta jest nierówna. Znalazło się miejsce na kilka naprawdę świeżych numerów, których mogę słuchać w kółko. Trzy wylądowały w moich "Ulubionych utworach" w iTunes i jest to "Cholera tak!", "Pali się dach" i "Zapomniałam". Większość tracków jest świetna, a Wdowa pokazuje, że ma głos, technikę i przede wszystkim dobre pomysły. Na pewno będę do nich wracał od czasu do czasu, jednak słuchając albumu od początku do końca co chwila miałem ochotę od czasu do czasu nacisnąć przycisk "forward", żeby nie musieć słuchać tych kawałków, które są po prostu słabe.

"Bez flesza" jest dla mnie miniaturą całej płyty. Podoba mi się kiedy Wdowa nawija zwrotkę, bo jest świetna i pokazuje, technikę i flow, ale nagle zwalnia i wchodzi z: "choć w tym klubie jest ciemno, to wyłącz flesza proszę...", co rozbija mi cały kawałek, moje oczy robią się okrągłe i wielkie jak płyty CD, usta bezgłośnie wypowiadają "co jest kur..., przecież było tak dobrze". Tak samo słabsze kawałki rozbijają mi spójność całego albumu.

Warto tutaj wspomnieć, że jestem uczulony na kawałki które traktują o tym jak długo dany artysta "siedzi w rapie". Generalnie kładę na to lachę, dla mnie to mógłby siedzieć nawet od wczoraj, nie kojarzyć kim jest 2Pac, albo Dr Dre i gdyby dobrze nawijał, zbiłbym z nim piątki, kupił jego płytę, i poszedł na koncert, a na końcu sprobsował na forach. Niestety na Superekstra pojawia się kilka kawałków o niczym/o raperach, m.in numer będący tytułowy dla całej płyty, czyli właśnie "Superekstra" i "Głodny". Walą mnie takie tematy szczerze mówiąc.

Płytę, mimo wymienionych wad polecam. "Superekstra" Wdowy warto ją sprawdzić, chociażby dla tych kilku numerów które są tak świetne, że słuchałem ich już kilkanaście razy. Ogólnie album oceniam na 3+ w szkolnej skali. Najlepsza polska raperka niestety plasuje się gdzieś na środku stawki, jeżeli chodzi o polskich muzyków, a jej płyta nie będzie klasykiem. Przynajmniej dla mnie.



piątek, 1 kwietnia 2011

"Zaczarowany flet" w kosmosie

"Space opera" to gatunek dla mnie niesłychanie przystępny. Patos, bohaterstwo, wyraziste postacie, walka o (zazwyczaj) los wszechświata, statki kosmiczne. Proste środki potrafią rozpalić niewybredną wyobraźnię nastolatka do czerwoności. Pierwszy Mass Effect trafił w moje ręce kiedy miałem siedemnaście lat. Świat przedstawiony, uproszczone podejście do mechaniki cRPG, innowacyjny system dialogów i ciekawą historię i fantastyczne kreacje bohaterów łyknąłem w całości i bez popity. Za pierwszym razem. Przy drugim podejściu smakowałem całość odkrywając kolejne strzępy informacji o uniwersum ME jakie Bioware umieściło w grze. Teraz podchodzę do tej produkcji trzeci raz. Po trzech i pół roku wygrzebałem ten tytuł w sklepie z używkami. Po co?

Dlatego, że drugą część również ostatnio skończyłem (po raz kolejny...). Wiem, wiem, brzmi jakby nie trzymało się kupy. Chyba najlepiej będzie, jeżeli wypunktuję w jakiej kolejności i na jakie platformy kupowałem poszczególne wersje Mass Effect.

Lipiec 2008 - Mass Effect ląduje w czytniku mojego PC. Przechodzę grę dwa razy.
Styczeń 2010 - Kupuję Mass Effect 2 na PC. Przechodzę grę dwukrotnie, podobnie jak poprzednią część.
Lipiec 2010 - Sprawiam sobie Xboxa 360
Luty 2011 - Znajduję Mass Effect 2 w dobrej cenie na X360, wiedziony impulsem nabywam grę drogą kupna. Odkrywam, że gra wciąż mnie bawi, mimo że od premiery minął już rok, a ja ukończyłem przygodę już dwukrotnie.
Marzec 2011 - Kupuję pierwszą część Mass Efect na X360.

Kolejność jest zupełnie idiotyczna, wiem. Powodem dla którego działam tak bezsensownie jest system importu postaci. Wybory, których dokonamy w pierwszej części gry mają wpływ na to, jak potoczy się rozgrywka w kolejnej części. Niestety PC mają to do siebie, że co jakiś czas się sypią. W moim wypadku szybciej, niż pojawiają się kolejne odsłony Mass Effect. Dlatego właśnie kupiłem sobie wersje na X360. Chcę w końcu zobaczyć jakie efekty moich działań z pierwszej części gry wpływają na historię z drugiej. Do tego dochodzi oczywiście czająca się na horyzoncie (a przez horyzont mam na myśli końcówkę tego roku) trzecia część epopei o Komandorze Shepardzie. Oczywiście system importu postaci będzie jak najbardziej dostępny, a już decyzje które podejmiemy w pierwszej części, mogą ukształtować historię w trzeciej!

Podziwiam Bioware za dalekowzroczność, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że mogą mnie zawieść, bo projekt który zaczęli lata temu wciąż jest nieukończony. Mam też nadzieję, że system ten nie okaże się koniec końców bańką mydlaną, o której mówi się przez kilka lat, a z której nic nie wyniknie. Chcę, żeby każdy ważny wybór jaki podjąłem podczas przechodzenie poprzednich części Mass Effect znalazł swoje odzwierciedlenie w zwieńczeniu całej historii. I nie obchodzi mnie jak Kanadyjczycy to rozwiążą, oby tylko było epicko i z sensem, zmiana dwóch dialogów mnie nie usatysfakcjonuje. Nie potrzebuję żadnych innowacji w rozgrywce, naprawdę, po prostu zafundujcie mi historię na miarę pierwszego ME z kilkoma ulepszeniami i mechaniką z ME2. Mam kilka głęboko skrywanych nadziei i marzeń odnośnie zwieńczenia serii, więc na 100% kupię Mass Effect 3 w dniu premiery. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Jeżeli finał zawiedzie, to dla mnie "Bioware is over!". I nawet Star Wars: The Old Republic go nie uratuje.







Niezręczny "pierwszy raz" - nowy singiel Mesa!

Jak zacząć pisać bloga? Przywitać się? Streścić historię swojego życia? Napisać co mnie podkusiło do założenia bloga? Właściwie to jest to bez sensu, bo właściwie kogo to interesuje? Nawet mnie niespecjalnie, nie chce mi się nad tym zastanawiać. Piszę i już. W przyszłości i tak będę żałował, że mój pierwszy raz nie był inny, ale początki zawsze są trudne, więc teraz nie ma się co nad tym zastanawiać. Przejdę od razu do sedna.

16 kwietnia, premiera trzeciej solowej płyty Tego Typa Mesa: "Kandydaci na Szaleńców". Muszę przyznać, że na ten krążek czekałem tak długo, że prawie straciłem nadzieję, na to że pojawi się zanim nie wyrosnę z rapu. Na szczęście po dwóch latach Mes powraca i wszystko wskazuje na to, że będzie to powrót w dobrym stylu! Singiel, który wypuszczono do Sieci przedwczoraj sprawił, że jaram się jak smark przed dobranocką. Żywe instrumenty, świetny bit, jeszcze lepsza forma najlepszego MC w Polsce. Jeżeli reszta płyty nie zejdzie poniżej tego poziomu, to szykuje się przełom w polskim hip-hopie.

Ruszyły już preordery na album. Kupujcie polskie płyty!

Jak stwierdziła moja koleżanka - "Ta płyta długo zanim wyszła już była płytą roku, więc nie może zawieść"